Poniższy tekst stanowi kolejny fragment autobiograficznej , niepublikowanej książki Jana Szczepańskiego /1905 – 1979/ „ Moje szkoły” napisanej w roku 1970. Przedstawia ona jego trudną drogę do zdobycia. W swoich wspomnieniach opisuje zapamiętane z okresu młodości ciekawe fakty historyczne, które tu pragniemy przytoczyć.
W DRODZE DO IŁŻY
Wyjazd nastąpił jeszcze przed wschodem słońca. Matka zapewne całą noc nie spała, bo gdy mnie obudzono, śniadanie było już przygotowane. Babcia też zwlekła się z łóżka i dreptała po izbie, a upominała co chwilę, by czego nie zapomnieć. Pożegnanie było krótkie, pośpieszne, bo ojciec się denerwował. Chciał wyjechać jak najwcześniej, by wykorzystać okres chłodniejszego rana, a pogoda zapowiadała się upalna. Zostawiłem więc rodzinny dom bez większego wrażenia, ot tak, jakbym wybierał się z ojcem w dalsze odwiedziny lub do miasta na jarmark. Podróż z początku nie była specjalnie ciekawa. Mijaliśmy wioski, pola, zagajniki leśne i co parę godzin miasteczka…..
Konia mieliśmy młodego i płochliwego, to też największym zmartwieniem naszym było, by nie nadjechał jakiś samochód. Bez przygody jednak się nie obyło. Między Potworowem a Przytykiem, z niewiadomej przyczyny, koń nagle stanął dęba i gwałtownie uskoczył do rowu. Rozległ się trzask dyszla, koń się urwał z zaprzęgu, a ojciec nie puszczając lejc, wypadł z wozu i wlokąc się po ziemi, starał się opanować oszalałe stworzenie. Wóz, zostawiony sam sobie, zaczął powoli się przechylać i wysypał mnie z całą swą zawartością do rowu. Całe szczęście, że oprócz złamanego dyszla, większych uszkodzeń nie było, a wypadek zdarzył się też niedaleko wsi, gdzie można było uzyskać ratunek. Zaraz w pierwszej chałupie jakiś poczciwy gospodarz podarował nam drzewo na dyszel a wioskowy kowal go sporządził tak, że w niedługim czasie wyruszyliśmy w dalszą drogę. Jechaliśmy od tej pory bardzo uważnie, nic prawie nie mówiąc do siebie.
Na dłuższy postój zatrzymaliśmy się w Radomiu. Tu ojciec chciał dać koniowi odpocząć, a mnie pokazać cuda gubernialnego miasta. Zaimponowały mi bardzo szerokie ulice i wysokie piętrowe domy. Ale ojca przede wszystkim interesowały kościoły, więc odwiedzaliśmy je po kolei. Podobały mi się również różne wystawy w sklepach, ale nie śmiałem o nic prosić ojca, zdając sobie sprawę, jak trudno u niego z groszem. Wróciliśmy więc do wozu, pożywili tym, co nam dano na drogę i pojechali dalej.
Słońce już prawie zachodziło, gdy z daleka ukazała się wieża starego zamku, co panował nad Iłżą. Do ciotki zajechaliśmy jeszcze o jasnym mroku. Oczekiwali nas i przyjęli z niekłamaną radością. W izbie rozszedł się zaraz zapach smażonej słoniny, a za chwilę zajadaliśmy z ojcem chłopską, tradycyjnie gościnną jajecznicę. Nocleg przygotowano nam w stodole na sianie. Gdy przyłożyłem głowę do poduszki, słyszałem wciąż jeszcze jednostajne terkotanie wozu po szosie, a potem, jak kamień zasnąłem. Tej nocy ze zmęczenia na pewno o nikim ani o niczym nie śniłem.
U CIOTKI
Po kilku dniach ojciec zaczął przygotowywać się do odjazdu, a mnie robiło się coraz bardziej markotno. Czułem, że i jemu ta rozłąka mocno leżała na sercu, bo chodził smutny i był mało rozmowny. Wyruszył w nocy nad ranem, ażeby jechać chłodem. Pierwszy raz zostałem sam z daleka od swojej rodziny. Rozstanie to łagodziło mi trochę bliskie pokrewieństwo ludzi, którzy przyjęli mnie tu życzliwie i zaopiekowali się przez okres prawie trzyletni…. Dzieci mieli siedmioro. Najstarsza Marysia, już zamężna mieszkała w pobliżu na swojej gospodarce. Młodszy od niej Józef dopiero co się ożenił i sprowadził żonę do domu. Siedemnastoletni Adamek podgrywał już parobka, a trzy młodsze dziewczyny: Hania, Józia i Walerka oraz najmniejszy, trochę niewydarzony Staszek dopełniali rodzinę. Mieli tylko jedną izbę więc było bardzo ciasno, a do tego jeszcze i ja przybyłem na dodatek. Najgorzej było ze spaniem, a szczególnie w zimie, bo letnią porą połowa ludzi przenosiła się na siano do stodoły. Zimą więc przystawiano mi ławkę do pieca, kładziono na niej długi worek ze słomą i to było moje posłanie….
Do szkoły miałem ponad trzy kilometry. Latem nie robiło to większych trudności, ale najgorzej było w zimie. Okresy deszczowe też dawały mi się we znaki, bo gliniasta droga zmieniała się wtedy w grząskie, lepkie ciasto, a żadną ścieżką wyminąć jej nie było można. Zimno, czy ciepło wolałem iść wtedy boso, bo łatwiej było mi wyciągnąć nogi z mazi, a potem je wymywałem w strumyku, co płynął przez środek miasta.
Ubranie miałem ludowe, jakie wszyscy nosili na wsi w okolicy Opoczna. Strój ten nieznany był koło Iłży, przez co robiłem z siebie dziwoląga. Bardzo mnie to peszyło. Najbardziej rzucała się w oczy moja biała sukmana, którą w okresie zimowym trzeba było przywdziewać. W szkole wszyscy chłopcy ją przymierzali i udawali Kościuszków. Mnie też nie inaczej tylko Kościuszką nazywali. Więksi chłopcy na siłę tę sukmanę wpychali na siebie i tylko solidny samodziałowy materiał nie dopuścił do zupełnego jej zniszczenia. Nie powiem, żeby mi dokuczali, wszyscy mnie nawet lubili i zabiegali o przyjaźń. W dużym stopniu zapewne mieli wpływ na to sami nauczyciele, którzy stale zaznaczając mój oryginalny strój opoczyński, darzyli mnie sympatią zwłaszcza, że uczyłem się nieźle.
Krzyż Harcerski
Już zimą, kiedy byłem w pierwszej klasie, zorganizowano w szkole drużynę harcerską. Opiekunką została młoda nauczycielka z Galicji. Zaczęły się zbiórki, ćwiczenia, nauka prawa i przyrzeczenia harcerskiego. Organizację tę traktowaliśmy bardzo poważnie, tym bardziej, że miała posmak trochę konspiracyjny. Uczyliśmy się żołnierskich piosenek marszowych, przeważnie legionowych i urządzali dalekie wypady za miasto ze śpiewem.
Z nastaniem wiosny zaczęły się intensywne ćwiczenia porządkowe i z bronią, którą nam zastępowały odpowiedniej długości laski drewniane. Potem przyszły ćwiczenia polowe dzienne i nocne, na których pojawiali się i instruktorzy P.O.W., a ich roli wojskowej myśmy tylko się domyślali.
Kilkakrotnie przynieśli nam prawdziwe karabiny i pokazali jak się z nimi obchodzić. Szkoła postarała się dla nas o tanie mundurki drelichowe i czapki rogatywki. Byłem ogromnie z tego zadowolony. Nareszcie wyglądałem jak inni. Nie musiałem już nosić wiejskiego ubrania. Dzięki Adamkowi kupiłem od kogoś na wsi skórzany pas wojskowy, punkt ambicji każdego umundurowanego harcerza. Nic już więcej do szczęścia nie było mi potrzeba.
Na zbiórki chodziłem zawsze regularnie, a drogę do domu przebywałem zawsze biegiem tam i z powrotem.
Na Trzeciego Maja obiecano nam wręczyć krzyże harcerskie, więc musztrę ćwiczyliśmy zawzięcie.
Wreszcie nadszedł ten dzień! Był ciepły i słoneczny. Przemaszerowaliśmy wśród zebranych tłumów i ustawili na rynku przed kościołem. Rano byliśmy na mszy i „Boże coś Polskę” śpiewali. Nastrój w mieście był podniosły, ale i napięty, bo patrole austriackie od rana po piętach nam deptały.
Krzyż mi przypiął powstaniec z 1863 roku, siwiutki już, ale żwawy jeszcze staruszek. A potem zaczął przemawiać do nas i do wszystkich jeden z miejscowych obywateli, ojciec mej szkolnej koleżanki. Mówił wzniośle i patetycznie. Wtedy wkroczył w tłum spory oddział uzbrojonych żołnierzy i zatrzymał się przed mównicą. Dowódca krzyknął, aby przerwać mowę, ale tamten uniesiony zapałem, podniósł jeszcze bardziej głos i dalej mówił swoje, wyrażając przy tym ostrymi słowami głębokie oburzenie. Na to znów pada rozkaz, a wojsko chwyta w dłonie karabiny nadziane bagnetami.
Na szczęk broni mówca jeszcze bardziej się uniósł i zaczął wrzeszczeć: „ Złodzieje, szubrawcy, już niedługo przyjdzie na was kolej”. Struchlałem, bo byłem przekonany, że zaraz padnie salwa, albo zadźgają go bagnetami.
Do tego jednak nie doszło. Ściągnęli go z podium, wzięli między siebie i jak skazańca uprowadzili gdzieś dalej do miasta. Stropieni tym wydarzeniem opuściliśmy rynek i tylko w grupkach po drodze przeżywaliśmy jeszcze raz całą tą uroczystość i powiązane z nią tragedie.
Wracając do domu, co chwilę z dumą zaglądałem na piersi, na krzyż harcerski przypięty godnymi rękami powstańca i czułem, że ten znak i powstaniec i ten mówca ściągnięty przemocą z mównicy stanowią jedną całość, z którą od dziś związałem się nieodłącznie. Aresztowany mówca na drugi dzień został uwolniony.
ROK SZKOLNY 1918/1919
Do szkoły po wakacjach wracałem z lepszym samopoczuciem, bo w nowym uczniowskim ubraniu. Przestałem już być „Kościuszką”, choć i tak koledzy tym mianem nadal mnie nazywali. …. W Iłży miałem już tylu znajomych i kolegów, że chętnie teraz tam powracałem. Jedynie z dziadkiem przy odjeździe smutne miałem rozstanie. Był całkiem załamany i z łóżka już nie wstawał wcale. Gdy całowałem go w rękę, wygrzebał spod poduszki dwa stare, srebrne ruble. Wetknął mi je i cichutko zapłakał. Przeczuwał, że się już nie spotkamy!...
W szkole zastaję kilku nowo przybyłych nauczycieli. Doszła pierwsza klasa, więc są też nowi chłopcy i nowe dziewczyny. Na pierwszaków spoglądam teraz nieco protekcjonalnie, interesują mnie jedynie dziewczyny.
Gdzieś od połowy września zaczyna się intensywna praca w harcerstwie. Urządzamy coraz częściej nocne ćwiczenia i dalekie wypady za miasto. Szerzy się pogłoska, ze wojna ma się ku końcowi i niedługo przyjdzie nam rozbrajać austriackie wojska. To nas bardzo podnieca, i choć ćwiczymy nadal drewnianymi laskami, jesteśmy pewni, że zamienimy je wkrótce na prawdziwe karabiny.
Z początkiem listopada dochodzi tu i ówdzie do ostrych starć między żołnierzami i dorosłą młodzieżą. Na ulicach wieczorem wojskowi już wcale się nie pokazują. Szerzą się wieści, że w Radomiu, Kielcach i w innych większych miastach Austriacy składają broń i w popłochu uciekają. Wreszcie któregoś dnia i u nas wielkie poruszenie. Dwóch oficerów jadących przez miasto na koniach nie dało się rozbroić i jednego z naszych zastrzelili. ( Był to Jakubowski z P.O.W. wnuk powstańca, który przypinał nam harcerskie krzyże.) W dniu tym i w następnych nie ma nauki w szkole. Austriacy teraz już sami broń oddają. Harcerze już nie ćwiczą laskami. Mamy karabiny! Przechwycono oficerów-zabójców. Jeden z nich strzela sobie w ucho i leży teraz w szkole. Pogrzeb Jakubowskiego jest wielką manifestacją i miasta, i okolicznych wiosek.
Chyba po tygodniu dopiero zaczęła się nauka w szkole. Wśród młodzieży mija stopniowo podniecenie, ale nie u dorosłych. Wśród nich teraz rozgorzała polityczna walka, której my młodzi nie bardzo rozumiemy i podsłuchujemy tylko, jak ludowcy i socjaliści użerają się z klerykałami.
Pamiętam uroczysty dzień 3 Maja. Po nabożeństwie w kościele rusza ogromny tłum do pochodu. Na czele znajdują się różni przywódcy, a między nimi prefekt ze szkoły. Rozlega się w pochodzie pieśń 3 Maja. Gdy się skończyły jej zwrotki, ktoś zaczął na przedzie pieśń „Gdy naród do boju”. Wszyscy ją podchwycili, bo pieśń ta była znana. Wtedy staje się rzecz dziwna. Nasz prefekt wyskakuje do przodu, stara się zatrzymać pochód i krzyczy, aby tej pieśni nie śpiewać. Z czołówki występują działacze ludowi i socjaliści i zaczyna się sprzeczka między nimi. Oni się kłócą, a my młodzież i cały tłum pieśń dalej śpiewamy. Wtedy na znak protestu ksiądz występuje z pochodu i ucieka na swoją plebanię. Ale ludzie nie zważają na to, tylko maszerują i choć skończyły się słowa tej pieśni, od nowa ją zaczynają. Potem śpiewano pieśń „Na barykady ludu roboczy”, nawracano do tej pierwszej, a na końcu orkiestra te same melodie tylko grała.
Tel.: 509-139-815
Tel.: 505476156
Tel.: 723312399
Tel.: 783991912
E-mail.: 602817487
Tel.: 516927589
Tel.: 698680086
E-mail.: 601612271
0 użytkowników i 241 gości